Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dziłem się oczywiście na to, ale z wielką przezornością, bo należało, bądź co bądź, pamiętać o tem, aby nie obrazić czemkolwiek przy tej sposobności religijnych uczuć Kurdów, i nie zaprzepaścić nasienia zgody, które, dziś dopiero rzucone w glebę, tak pięknie odrazu zakiełkowało.
— Dobrze, — odrzekłem – poświęcę krzyż na tę intencję, ażeby w tych górach, gdzie dotychczas mieszkała nienawiść, stał się ten krzyż widomym znakiem miłości i pokoju. Czy zgadzacie się na to?
Sto głosów odezwało się potakująco, a ja zaś mówiłem dalej:
— Może kto z was zna pieśń, ułożoną przez Fileh el Mafileh? Poprosiłbym go, aby mi powiedział słowa początkowe tej pieśni.
W odpowiedzi na to szeik Kelurów począł recytować:
Gaza, nikma, bugda, tar... — Kara, odwet, nienawiść, zemsta...
— Dosyć; więcej mi nie trzeba! — przerwałem. — Te cztery słowa świadczą wymownie, jak ciemne chmury przewalały się ponad górami i dolinami tego kraju w ciągu całych stuleci, aż wreszcie rozdarło je słońce miłości i dobroci, i promieniami tych cnót ziemię tę oświeciło. Gdyby który z was miał przy sobie farbę, napisałbym na tym krzyżu inną muwal (pieśń), a napełniałaby ona prawdą i błogosławieństwem każdego, ktoby ją przeczytał, zabłądziwszy przypadkowo w te strony.
— Effendi, ja jestem z zawodu szahbarem (far-

218