Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pewniej będzie leżeć spokojnie, niż próbować ucieczki, oczywista, bez przewidywanego dobrego rezultatu. Zaciągnąłem go na poprzednie miejsce i, ulokowawszy się tuż obok, aby go mieć ciągle pod ręką, przesiedziałem spokojnie aż do świtu.
Gdy pierzaste zwiastuny dnia, pobudziwszy się w lesie, rozpoczęły poranne swe pieśni, Halef i obaj Bebbejowie zerwali się również ze snu.
Zaledwie Hadżi przetarł oczy, zapytał mię pocichu:
— Mogę już teraz mówić, czy też jeszcze należy milczeć?
— Lepiej, ażebyś milczał, — odrzekłem — bo zresztą nie masz nic ważnego do powiedzenia, a o wiele korzystniej dla nas będzie, jeżeli zwrócimy całą uwagę na szeika. Obrócę go tak, aby narazie przynajmniej nie dostrzegł Bebbejów.
Przesunąwszy Szir Samureka nieco dalej, dobyłem noża i, przykładając ostrze do jego piersi, rzekłem:
— Do tej chwili miałeś zamknięte kneblem usta, ale teraz ci je uwolnię, abyś mógł snadniej oddychać. Pozwalam ci również mówić ze mną, ale tak pocichu, abym ja jeden mógł tylko cię słyszeć. Gdybyś zbytnio podniósł głos lub zawołał o pomoc, wówczas krzyk ten byłby ostatnim w twojem życiu, bo w tej samej chwili koniec mego noża zanurzyłby się w twojem sercu.
Szeik po odjęciu mu knebla odetchnął kilka razy głębko, poczem rzekł cicho i z pewną trudnością:

195