Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

(puhacz). Wszędzie gonitwa za zdobyczą, za żeremi Tak dzień, jak i noc, nie są wolne od rabunku i krwi rozlewu — nietylko wśród dzikich zwierząt, ale wśród ludzi!

W obozie Kelurów interesowano się zapewne tem, co się dzieje w muzallah. Myśli tych barbarzyńców — rzecz prosta — nie biegły tam ze współczucia dla nieszczęśliwych, lecz przeciwnie, rozkoszowały się nadzieją zobaczenia krwi, rozlanej na gruzach dawnej świątyni. Czy jednak można było tych półdzikich ludzi uważać jedynie za rabusiów i zbójów? Czyżby naprawdę wśród tych istot ludzkich nie było współczucia i litości? Wierzyłem, iż tak nie jest. Nie wątpiłem, że, oświeciwszy ich w prawdziwej wierze, znalazłoby się na dnie ich dusz też i pierwiastki szlachetne...

Rozmyślając na ten temat, posłyszałem nagle, iż wpobliżu mnie zatrzeszczały suche patyki, i coś, jakby ciężki jakiś przedmiot, posunęło się wśród trawy. Wyciągnąłem rękę w kierunku, gdzie leżał Szir Samurek, i chwyciłem... próżnię. Gdzie szeik? Czyżby próbował umknąć? Szukałem go dalej na ziemi i przytrzymałem o kilka kroków od nas. Najwidoczniej, pomimo skrępowania, łudził się nadzieją ucieczki, a gdym położył na nim swą rękę, począł wierzgać wyciągniętemi nogami, aż zmuszony byłem zagrozić mu pocichu, nie chcąc budzić śpiących, iż go uspokoję nożem w razie jakiegokolwiek oporu. Groźba poskutkowała: jeniec zrozumiał, że

194