Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zostań! Nie wiemy, gdzie jest stara. Mogłaby zaskoczyć nas od tyłu.
Poza rozpaczliwym wrzaskiem Bebbejów, który zapewne aż w obozie Kelurów echem się odbijał, nie mogliśmy nic innego dosłyszeć. Zastanowiło mię, że młode niedźwiedzie przyszły tu bez matki, która zazwyczaj nie wypuszcza „dziatek“ bez swojej opieki i czuwa nad niemi na każdym kroku. Czyżby natrafiła na nasze ślady i węszy je teraz rozważnie? Albo może zainteresowały ją tropy Kelurów?
— Schowaj się dobrze, — szepnąłem do Halefa — bo stara może się tutaj zjawić lada chwila.
Chwyciłem w obie ręce karabin za lufę, aby być gotowym do uderzenia w każdej sekundzie.
Obawy moje okazały się całkowicie uzasadnione, bo w tej samej prawie chwili z ciemności nocnych wyłoniła się olbrzymia postać niedźwiedzicy i minęła wejście do kaplicy, podążając w naszą stronę. Już myślałem, że nadeszła stanowcza chwila rozstrzygnięcia śmiertelnego pojedynku na życie i śmierć pomiędzy mną a potworem, gdy nagle w kaplicy rozległ się przeciągły jęk ludzki, a zwierzę, kierując się tym głosem, zawróciło ku wejściu kaplicznemu i stanęło w jego otworze. Jedno spojrzenie do wnętrza muzallah przekonało mię, o co idzie. Oto dwaj rozłakomieni braciszkowie pokłócili się snać ze sobą przy uczcie i poczęli się zbyt energicznie głaskać łapami tuż u nóg Akwila, przyczem zapewne i jemu coś się z tych karesów oberwało, i dlatego tak okropnie zajęczał. Niedź-

168