Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

plaster miodu w przednie łapy, zasiadł wygodnie, by spożyć go z zadowoleniem wytrawnego smakosza.
Bebbejowie przez pewien czas zachowywali się jak niemi; potem usłyszałem, iż się modlili, ale pocichu, aby snadź nie ściągnąć na siebie uwagi niedźwiedzia, który wszedł dalej do środka i zabrał się już do drugiego plastra. Wkrótce potem nadszedł za nim drugi niedźwiadek, a później trzeci. Teraz skazańcy, nie licząc się już z niczem, poczęli krzyczeć coraz rozpaczliwiej, a tymczasem trzej młodociani smakosze, wylizawszy po drodze rozlany miód, przystąpili do Bebbejów i poczęli się rozkoszować słodyczą, która ściekała z ich ciał na ziemię; wylizywali miód radośnie, mlaskając językami. Miałem wrażenie, jakbym patrzył na gości, spożywających w jadłodajni zajazdu gorącą a smacznie przyrządzoną zupę. Niedźwiedź jednak zawsze jest niedźwiedziem, czy to w górach Kurdystanu, czy też w table d‘ hote w Cannes lub Baden-Baden...
Dwa pierwsze niedźwiadki załatwiły się szybko z patoką u nóg skazańców, a następnie, zmiarkowawszy, iż słodycz cieknie z góry, oparły się łapami o łydki Akwila, który nie krzyczał już, lecz.. wył przeraźliwie.
— Effendi! Drogi effendi! Czas na nas, bo inaczej będą zgubieni! — błagał szeptem Halef i porwał się biec.
Wstrzymałem go jednak:

167