Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedzica zaś, która nas zwietrzyła i już ku nam chciała się posunąć, zaniechała tego, powodowana troską o własne dzieci, i dlatego też zwróciła się ku wejściu do muzallah.
Gdyby miała więcej podłużną głowę i bardziej śpiczasty pysk, możnaby ją wziąć za niedźwiedzicę polarną, gdyż była prawie biała i mogła mieć na długość co najmniej dwa metry, — była więc niezwykle wielka, a co za tem idzie, silna. Zauważyłem, że brakowało jej jednego ucha, które prawdopodobnie postradała w walce ze swoim panem małżonkiem lub jakim innym, wcale nie po dżentelmeńsku usposobionym rycerzem niedźwiedziego rodu. Przez chwilę stała w drzwiach kaplicy spokojnie, i miałem możność obejrzeć ją dobrze. Zdaje mi się — wystarczyłoby jedno jej uderzenie przednią łapą, a padłby od niego najsilniejszy mężczyzna! Widok potwora wprawił obu nieszczęśliwych Bebbejów w niewypowiedzianą trwogę.
— Allah! — krzyczał Akwil. — Ratunku! Śmierć się zbliża! Litości! O Allah!...
Równocześnie zaś jęczał jego syn:
— Duch kapłana zbliża się, aby zemścić się na tobie! O, wybaw nas, Allah! O proroku wszystkich wiernych, ratuj nas!
— Milcz! — zgromił go stary. — Potęga proroka skończyła się... Przypomnij sobie...
Nie słuchałem dalej, gdyż zbliżyła się dla mnie chwila działania.
— Zostaniesz tutaj! — rzekłem do Halefa i, opuściwszy sztuciec, wziąłem natomiast w zęby nóż,

169