Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzeniem kolby, zależeć to będzie od okoliczności danej chwili, a ja zaś naprawdę jestem zdecydowany podjąć się sam zarówno jednego jak i drugiego.
— Nie chcesz mię więc dopuścić do wzięcia udziału w karkołomnej wyprawie dzisiejszej? Czyżbyś chciał skazać mię na to, abym, powróciwszy do swego plemienia, miał opowiadać ciekawym wojownikom, jak to patrzyłem z założonemi rękoma, niby stara niezdarna baba, na twoje czyny i na grożące ci niebezpieczeństwo? Cóż powie na to moja ukochana Hanneh, ów najśliczniejszy pączek między wszystkiemi kwiatami całej ziemi? Czyż skrycie nie pomyśli sobie, iż duch waleczności odstąpił ode mnie i że równam się już li tylko młynkowi do kawy, którego korba gdzieś się zapodziała?
— Uspokój się, kochany Halefie! W żadnym razie nie będziesz siedział bezczynnie, jak ci się to wydaje. Jeżeli bowiem ja podejmuję się zabić niedźwiedzicę, to tobie przypadną wszak w udziale młode niedźwiedziątka.
— Czyż z takiego podziału pracy byłby zadowolony jakikolwiek wojownik? Cóż za bohaterstwo jednemu lub dwom młodym niedźwiadkom karki poskręcać? Taką sztukę lada chłopiec wykona! Jak możesz, sihdi...
— Mylisz się, Halefie, bo sądzisz, że młody niedźwiedź jest małem, bezsilnem stworzeniem.
— No, zapewne nie jest większy od kota!
— Otóż, że jest o wiele większy! Te mtode niedź-

155