Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wpobliżu szeika leżeli skrępowani jeńcy, pilnowani przez jednego z Kelurów, który niezbyt trudne miał zadanie i wcale niepotrzebnie dźwigał karabin. Byli to Akwil, syn jego, nezanum, oraz paru jeszcze innych obywateli z Khoi. Szeik, siedząc tuż pod skałą, rozmawiał z nimi tak głośno, iż mogłem dokładnie słyszeć każde słowo. Widocznie znajdował wielką przyjemność w dręczeniu nieszczęśliwych złośliwemi i obrażającemi wyrazami, które szczególniej drażniły Salego Ben Akwila, bo odcinał się z nietajoną nienawiścią:
— Gdybym nie wiedział, że szatani zamieszkują piekło, sądziłbym, iż dusza twoja jest ich gniazdem, albo raczej, że ty sam jesteś patrjarchą wszystkich szatanów.
— Ech, co znaczy szatan w porównaniu ze mną, gdy idzie o zemstę krwi! — szydził szeik. — Szejtan z pewnością wstydziłby się wobec mnie, bo gdyby mu wypadło was ukarać, nie potrafiłby wymyślić odpowiedniejszej śmierci, niż ja to uczyniłem. Zobaczysz się z nim niebawem, możesz go tedy zapytać, czy byłby w stanie coś dowcipniejszego obmyślić. Spójrz! W tym oto koszyku są plastry świeżego miodu. Za pół godziny najdalej zaczną cię nim smarować, ażebyś... no, ażebyś miał słodką śmierć!... Jestem więc dość względny dla nauczyciela i kaznodziei, zwiastującego przyjście Mahdiego, nieprawdaż? A jeżeli nie lubisz słodyczy i wolisz raczej gorzkie życie, niż słodką śmierć, to módl się do Allaha, do proroka i do Mahdiego... niechaj cię z mych rąk uwolnią!...

140