Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

które najprawdopodobniej pochodziły z obozu. Nie omyliło mię więc moje obliczenie, pomimo że miejscowość nie była mi znana i pierwszy raz zdarzyło mi się w te strony zabłądzić, nie mając pojęcia o właściwościach terenu i odległościach. A wiadomo, że w górzystych stronach odległości nieraz łudzą oko, i gdy przedmiot jakiś zdaje się bliskim na kilometr, w istocie odległy jest od patrzącego parokroć dalej.
Z dobiegających mego ucha głosów sądząc, nieprzyjaciel znajdował się w niewielkiej ode mnie odległości. Nigdy nie przypuszczałem, iż tak łatwo uda mi się tu dostać. Zszedłem teraz ostrożnie w głębokie nakształt rowu wgłębienie gruntu, obficie zacienione po brzegach wysoką paprocią, a przypadłszy do ziemi, na czworakach, jak jaszczurka, popełzłem wdół i o kilkanaście metrów poniżej dotarłem do ostro ściętej krawędzi skalnej. Wysunąłem głowę naprzód... O kilkanaście metrów pode mną znajdował się obóz Kelurów.
Kryjówka moja była znakomita. Osłaniały mię paprocie, a nade mną wysokopienne drzewa tworzyły gęste sklepienie. Wgłębienie, w którem leżałem, wyżłobiła prawdopodobnie niegdyś woda strumienia, którego źródło znajdowało się powyżej, a który następnie przeniósł swoje łożysko gazie indziej. Pod skalną więc ścianą na dole było zupełnie sucho, i tam obrał sobie legowisko sam szeik, biorąc widać pod uwagę, że tu ani deszcz, ani wiatr nie przeszkodzi mu w spoczynku, a pokryte mchem podłoże będzie wygodną pościelą.

139