Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i Lahijan. W tym też celu skierowaliśmy się na północ i, na szczęście, czy na nieszczęście moje, spotkaliśmy się z tymi djabłami, którzy otoczyli nas wokoło i przyprowadzili aż tutaj.
— Zdziwiłeś się zapewne, widząc wśród nich złodzieja?
— O, tak! Tem bardziej, że i on był ich jeńcem i jego syn również. Obaj mają być straceni dzisiejszej nocy... I dobrze im tak! Zasłużyli na to!
— Czyż śmierć ich Kelurowie postanowili nieodwołalnie?
— Tak, i to nie byle jaką! Mają być rzuceni niedźwiedziom na pożarcie!...
— Podły to okrutnik z tego szeika! — rzekłem. — Ale skąd mu przyszło do głowy podobne barbarzyństwo? Czy są tu istotnie niedźwiedzie?
— Są! Szeik obmyślił wszystko zawczasu i dlatego też wyłącznie przybył aż tutaj, aby obu jeńców rzucić na pastwę niedźwiedziom. Jego wojownicy polowali niedawno w tym lesie i wykryli jaskinię niedźwiedzi tuż koło muzallah. Znaleźli też w okolicy, w dziupli jednego z drzew, rój pszczół. Otóż, o ile dobrze zrozumiałem to, co mówiono w obozie, szeik wysłał dziesięciu Kelurów po miód, ażeby, wysmarowawszy nim obnażone ciała obu skazańców, powiązać ich i zawlec do wspomnianej kaplicy; aby zaś zwabić do niej niedźwiedzia, pokładą na wabika na drodze z muzallah do jaskini plastry miodu, no i w ten sposób bestje trafią na przeznaczone dla siebie ofiary...
— Allah! — westchnął Halef. — Ci Kelurowie to

117