Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na te słowa oczy jego nabrały blasku. Zerwawszy się na równe nogi, zapytał:
— Nie żartujesz, emirze?
— Nie! — odrzekłem. — Nie czynię nigdy obietnic na żarty.
— Niech-że więc będą dzięki Allahowi i cześć tobie! Jestem uratowany! Wiem o tem, że co Emir Hadżi Kara Ben Nemzi przyrzeknie, tego dotrzyma, chociażby łotr Szir Samurek na głowie stawał.
— Czy może, gdyś był u niego teraz, drwił sobie ze mnie? Powiedz! Opowiedz mi szczegółowo, w jaki sposób spotkałeś się z nim i co mówiliście... Ale mów wszystko jak najdokładniej, bo od tego wiele zależy... Zależy od tego życie lub śmierć wielu ludzi, no... i odzyskanie twoich pieniędzy.
— Och, emirze, jeżeli mam przez to odzyskać pieniądze, to powtórzę ci wszystko co do słowa. Absolutnie wszystko.
— Ale mów krótko, bo szkoda czasu; być może, iż każda minuta ma swoją cenę.
— Dobrze, panie. Jak wiesz, wyjechałem z Khoi razem z nezanumem i kilku innymi ludźmi, ażeby dogonić Akwila i odebrać mu pieniądze. Nie znalazłszy jednak śladów, postanowiłem zwrócić się ku granicy perskiej w przypuszczeniu, że złodziej tylko tam mógł uciec. Pojechaliśmy zatem w tym kierunku, pytając po drodze ludzi, czy nie zauważyli zbiega, lecz okazało się, że nikt go nie widział. Około południa spostrzegłem, iżeśmy zbłądzili; trzeba więc było zawracać i szukać drogi do Rowandis

116