Strona:Karol May - W krainie Taru.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skończone łotry! Jak myślisz, sihdi? Czyżby nie należało nam ratować nieszczęśliwych skazańców, nie zważając już na to, że są naszymi śmiertelnymi wrogami?...
Za te słowa miałem ochotę uścisnąć małego zucha. Ratować Akwila, który podszczuł przeciw nam Kelurów, i ratować jego syna, który tak niedawno zawinił względem nas jeszcze bardziej, bo urządził zamach na nasze życie!... Tak! Mój poczciwy towarzysz był tylko z tytułu muzułmaninem, ale w sercu posiadał więcej szlachetnych uczuć, niż tysiące moich europejskich współwyznawców!
Z dalszego opowiadania oberżysty dowiedziałem się, co następuje:
Kelurowie zwinęli rano obóz z obawy przede mną; okoliczność zaś, że dostali w swe ręce obu Bebbejów, zmusiła ich do tem szybszego marszu. Chcieli jak najprędzej załatwić się z jeńcami i sprawić im oddawna już obmyśloną śmierć. Czekali na: tę zabawę z wielkiem upragnieniem wszyscy Kelurowie, ilu ich tylko było w obozie. Obecnie wpobliżu kaplicy odbywają właśnie sąd nad znienawidzonymi jeńcami, którzy krwią swoją mają odpowiedzieć za cały swój szczep. Szir Samurek poprzysiągł, że nic i nikt ich już od śmierci nie uratuje. Sali Ben Akwil wobec tego zwątpił ostatecznie aby się mógł z rąk Kelurów wydostać, i tylko tli w nim jeszcze iskierka nadziei, iż może go jedynie ocalić przybycie moje, gdyż jest pewny, że przyjdę tu celem odebrania swych koni, i przy tej sposobności uratuję tak ojca, jak i syna.

118