Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   81   —

— I nie szkoda to — odrzekł Pena z wyrzutem, — żeśmy go puścili? Teraz nie będziemy mieli ani chwili spokoju, i kto wie, co nas jeszcze spotka.
— Niema już nad czem się rozwodzić. Wracajmy lepiej, bo szkoda czasu — odrzekłem.
Słońce było już zaszło i mrok zapadał coraz gęstszy, ale konie instynktem wyczuwały powrotną drogę. Beż żadnego przypadku natrafiliśmy na wąwóz i znaleźliśmy się wreszcie wśród oczekujących nas towarzyszów.
Dotychczas nie mieli oni odwagi rozłożyć ogniska, lecz gdy się od nas dowiedzieli, że na razie, przynajmniej dzisiaj, nic nam nie grozi, uzbierali suchych gałęzi i, rozpaliwszy ogień, przyrządzili wieczerzę. Po spożyciu jej pokładliśmy się na spoczynek, oczywiście nie zaniedbując ustawienia straży. Konie poprzywiązywano na stepie do wbitych palików.
Wczesnym rankiem ruszyliśmy dalej za śladami sendadora. Z uwagi jednak, iż trzeba było trzymać się śladów jego, mogliśmy odbywać podróż tylko we dnie, — on zaś jechał prawdopodobnie bez względu na porę, wypoczywając po parę godzin we dnie czy w nocy, wedle upodobania. Aczkolwiek więc znajdował się przed nami nie dalej, jak o trzy godziny drogi, co było widoczne ze śladów, nie mogliśmy go dogonić.
Od koryta rzeki począwszy, jechaliśmy prawie ciągle przez otwarty pampas, — najbliższego jednak dnia natknęliśmy się na bór, dziewiczy wprawdzie, ale nie tego rodzaju, żeby się przezeń przedrzeć nie było można. Gęste, nieprzebyte lasy zowią tu „monte impenetrabile“. Ten, przez który jechaliśmy obecnie, robił wrażenie dzikiego, zapuszczonego parku, urozmaiconego gęsto niedużemi polanami.
Znalazłszy się na jednej z takich polan pod sam już wieczór, zatrzymaliśmy się na nocleg.
— Dlaczego tu właśnie wybrał pan miejsce na spoczynek? — zapytał mię Pena. — Przecie ślady