Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   80   —

dziwnego, gdyby właśnie w tem miejscu obozowali Indyanie.
— Czyż w takim razie człowiek, którego ślady mamy przed sobą, znajdowałby się aż tak daleko od swoich?
— A dlaczegóżby nie? Czerwonoskórzy mogą przecie mieć rozmaite cele, i któż może wiedzieć o ich zamiarach i przedsięwzięciach. Może planują coś i wysłali jednego ze swoich naprzód. Pominąwszy to jednak, rzecz da się wytłómaczyć w inny jeszcze sposób.
— Jestem bardzo ciekawy.
— Sendador wie dobrze, jak nam zależy na tem, by się dostać do Pampa de Salinas, i dlatego czuje się wobec nas najzupełniej bezpiecznym. Co innego jednak musi czuć względem tych ludzi, których zwabił na wyspę, a którzy mają powód do ścigania go i wywarcia na nim swej zemsty. Z tej więc przyczyny, jak przypuszczam, musiał uciekać stąd jak najdalej. Osadnicy mogli go ścigać aż do miejsca, gdzie przybita była kartka; stąd jednak wypadało im koniecznie zawrócić, bo nie mogliby przecie wybierać się w step na kilka dni, pozostawiwszy kobiety i dzieci w puszczy bez żadnej opieki. Dlatego więc sendador nie oczekiwał nas tutaj, lecz poszedł, im dalej, tem dla niego bezpieczniej. Po dwu dniach spotkamy się z nim, i wówczas może być pewny, że ani jednego z owych dwudziestu z nami nie będzie. Oto, jak myślał sendador.
— Hm! — odmruknął Pena, — nie chce mi się jakoś z tem pogodzić. A co pan na to? — zwrócił się do mnie.
— Nie wiem nic. Wywody zarówno jednego, jak drugiego, mogą być wcale trafne, ale który z nich jest zupełnie dobry, nie można odgadnąć. Okaże to najlepiej najbliższa przyszłość. Sendador wie dobrze, że nie jesteśmy jego przyjaciółmi, a przynajmniej, że znajdują się wśród nas śmiertelni jego wrogowie. Można więc stąd wnosić, że zastawi na nas pułapkę, i dlatego musimy zachować wielką ostrożność.