Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   74   —

— Uspokój się, szaleńcze, i zapamiętaj to sobie, że jeżeli krew popłynąć musi, to nie moja!
Towarzysze chcieli go związać, lecz nie zgodziłem się na to. Powyjmowałem mu tylko naboje z kieszeni, a podniósłszy go następnie jednem dźwignięciem na równe nogi, rzekłem:
— Godziłeś na moje życie, wobec czego nie mogę patrzyć więcej na pana. Między nami wszystko skończone. Nóż i karabin otrzymasz pan napowrót, ale naboi nie wydam za żadną cenę. Jeżeli bowiem przyszłaby ci jeszcze do głowy waryacka myśl strzelania, to strzelaj pan... powietrzem!
Gomarra przez dłuższą chwilę z braku oddechu, no, i ze strachu nie mógł wyrzec słowa. Później dopiero, przekonawszy się, że nie mam zamiaru mścić się na nim za porwanie się na mnie, a tylko precz go od siebie oddalam, odzyskał równowagę umysłu i zapytał:
— Czem w takim razie będę się żywił? przecie bez naboi nic nie upoluję...
— Możesz pan puścić się za karawaną i dopędzisz ją niebawem; tam panu sprzedadzą prochu i ołowiu. Tymczasem zaś my oddalimy się stąd tak daleko, że choćbyś pan miał jeszcze ochotę strzelać, nic to już nam nie zaszkodzi.
Wziął podany karabin i nóż, a następnie zwrócił się do mnie z takim wyrazem w oczach, jakby chciał o coś prosić, ale się wstrzymał i odszedł, nie wyrzekłszy do nikogo ani słowa.
— Niema go co żałować — ozwał się po dłuższem ogólnem milczeniu Pena. — Skoro nie może opanować swego gwałtownego temperamentu, niepodobna go cierpieć wśród nas, ludzi poważnych i rozsądnych.
— Nie troszcz się pan. On tu niebawem wróci — odrzekł brat Hilario.
— I ja jestem tego zdania — dorzuciłem. — Gomarra wróci i będzie błagał o przebaczenie.