Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   71   —

zostaje. Ale czy pan wie, że ja pana dotychczas uważałem za bardzo mądrego człowieka?
— Tylko dotychczas?
— Tak, sennor. Od tej zaś chwili zmieniłem swe przekonanie o panu. Strzelił pan ogromnego bąka, puszczając łotra tak lekkomyślnie.
— Być może. I jeżeli istotnie był to błąd z mej strony, to mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze naprawić.
— Tak, tak! to był błąd. A może pan naprawdę wierzysz w to, że Sabuco sam się nam nawinie przed oczy?
— Wierzę. On nas poprowadzi do słonego jeziora w Pampa de Salinas.
— Może pana, ale nie nas. Przecie dowiedzieliśmy się o jego zbrodniach, i staraniem jego teraz będzie usunąć nas wszystkich z tego świata, a pozostawić przy życiu jedynie pana, bo mu jesteś potrzebny do odcyfrowania dokumentów.
— Tere-fere, mój panie! Proszę już to wszystko zostawić mnie. Przyszłość okaże najlepiej, kto ma racyę. Tymczasem stało się i już się nie odstanie.
— A przecie m oże być jeszcze wyjście. Jeżeli jest tak głupi, że zbliży się do nas, to nic łatwiejszego, jak schwytać go i powiesić.
— Nie, panie! nie uczynię tego, bo dałem mu słowo honoru, że nie będę go prześladował.
— Słowo? mordercy? Czyż powinno się go dotrzymywać takiemu potworowi?
— Są wyjątki, i jeżeli przez to nie uczyni się nikomu krzywdy, to nawet należy być słownym. Co do mnie, postąpię właśnie tak, jak postanowiłem.
— Ha, skoro tak, nie będę się już sprzeczał, nie chcąc zresztą poróżnić się z panem. Ale czy zgodzi się na to Gomarra, to wielkie pytanie.
Na tem skończyła się nasza rozmowa, z której wywnioskowałem, że Pena nie uczyni nic przeciw mej woli. Wkrótce też powrócił Gomarra, chmurny i zły. Rzucił gniewnie karabin na ziemię i rzekł: