Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   66   —

mówką. Opowiadali tylko między sobą, co im się zdarzyło podczas pościgu za sendadorem. Rezultat był taki, że wielu ponabijało sobie guzów o drzewa i podarło ubranie wśród krzaków.
— Powinien pan był przyłączyć się do nas — rzekł Pena; — wówczas bylibyśmy go może złapali.
— Nie „może“, ale z pewnością.
— Oho! — wtrącił Gomarra, który jeszcze nie mógł opanować swego wzburzenia. — Skoro jesteś pan tak pewny siebie, to czemuż nie zadałeś sobie trudu?
— Przecie pan musiał pilnować Indyan i nie miał czasu na uganianie się za zbiegiem — odrzekł mu Monteso.
— Tak. A zresztą, gdybyś pan i udał się z nami na pościg, to i wówczas nie byłbyś nic wskórał wobec ciemności.
— Skoro tak, to poco pan go szukałeś? — zapytałem.
— Bom gorliwy w każdej sprawie. Mogliśmy przecie choćby przypadkowo natknąć się na sendadora. Okoliczności jednak tak się złożyły, że było to niemożliwem, choć pan zarozumiale twierdzisz, że byłbyś go znalazł.
— I byłbym istotnie znalazł; ale kiedy, tego wcale nie powiedziałem. Przedewszystkiem byłbym poszukał śladów, a znalazłszy je, mógłbym już łatwo dogonić zbiega.
— Może pan to jeszcze zrobić i teraz.
— O, nie! Wy właśnie zatarliście jego ślady, łażąc po lesie zupełnie niepotrzebnie. W jakiż więc sposób mógłbym odróżnić teraz ślady zbiega od waszych?
Nie odpowiedział na to, odwracając się, by ukryć złość, która trzęsła nim, jak febra.
Natomiast rzecz całą brał z zabawnej strony sternik, który wzruszał ustawicznie ramionami i okazywał najdziwaczniejsze miny.
— Cóż tam znowu, Larsen? — spytałem go.