Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   59   —

potoczyły się z łoskotem kamienie i zaszeleściały krzaki. Zgiełk powstał nie do opisania.
— Umknął huncwot! — zauważył Monteso.
— No, gdyby nie umiał wykorzystać tak świetnej sposobności, wart byłby batów.
Wkrótce nadbiegł do nas Gomarra, a za nim brat Hilario.
— Łotr umknął, sennor! — krzyknął pierwszy, zziajany i do najwyższego stopnia wzburzony.
— Taak? A wy, wy... no, niech nie powiem, nicponie! jakżeście mogli dopuścić! Jak to było? w którą stronę uciekł?
— Skądże możemy wiedzieć? przecie ciemno, choć oko wykol!
— Można było przecie słyszeć kierunek po krokach.
— Gdzie zaś! w takim zgiełku?...
— Pocóżeście więc czynili zgiełk?
— No, tak. Ale przyzna pan, że to oburzające! trudno w takim wypadku zachować spokój... Uciekł... i wszystko już przepadło!
Pobiegł znów na dół, a brat Hilario, usiadłszy koło nas, rzekł po chwili:
— Może i lepiej, że uciekł. Nie mamy przecie prawa wymierzać mu kary, której zresztą prędzej czy później nie ujdzie.
— A tymczasem — dodałem — zaprowadzi nas w góry do jeziora Słonego. Czy brat zgadza się na to?
— Najzupełniej. Może nam uda się wydobyć dokumenty, zrabowane zakonnikowi... Ale nie pojmuję, dlaczego Indyanie tak cicho siedzą w swej norze. Przecie to niemożliwe, aby nie usłyszeli zgiełku... Jeden tylko wystawił był na chwilę głowę przedtem jeszcze i bezwarunkowo musiał zobaczyć sendadora, który wtedy właśnie był się podniósł do postawy siedzącej.
— Czemuż mi brat o tem nie powiedział?
— Bałem się, abyś pan nie strzelił do biedaka.
— Ale, nie byłoby racyi! Strzelałbym jedynie