Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   56   —

— A więc przyznajesz się pan, że mówiłeś o mnie z Gomezem — wmieszałem się do rozmowy.
— Niby, tak.
— I stwierdzasz pan tem samem wszystko inne.
— O, za pozwoleniem! ale... Zresztą obojętne mi jest to, czy pan mię uważasz za winnego, czy niewinnego. Podobasz mi się pan, i dlatego będę otwarty. Czy byłby pan skłonny przedsięwziąć podróż w góry nawet wówczas, gdybyś się przekonał o mojej winie?
— Wszak nie mogę być pańskim sędzią.
— Mądre, bardzo mądre słowo!
— Tylko proszę, nie tłómacz pan sobie tego niewłaściwie. Nie jest dla mnie obojętne, z kim mam do czynienia: ze zbrodniarzem, czy też z człowiekiem uczciwym. Że za przewinienie kara nie minie pana, o tem nie wątpię, bo chociażbyś uszedł zemsty owych dwudziestu ludzi, pozostaje jeszcze Gomarra.
— Sądzę, że nie zabierzesz go pan ze sobą.
— No, nie. Ale on z pewnością podąży za nami i będzie nas, a właściwie pana prześladował.
— O to niema obawy. Już ja znajdę sposób do zatarcia śladów za sobą. Czy jednak zna on miejsce, w którem ukryta jest butelka ze sznurkami?
— Owszem, wie o niem dokładnie. A rysunki owe masz pan może przy sobie?
— O, nie, sennor. Takich rzeczy nie nosi się ze sobą. Ukryłem je w dobrem miejscu i mam nadzieję, że będę mógł zaspokoić pańską co do nich ciekawość, tylko... obecnie idzie o to, czy pan naprawdę masz postanowienie dopomódz mi do ucieczki i nie masz względem mnie jakichś ukrytych planów. Chociaż... nie sądź pan, abym był wobec was zupełnie bezsilny...
— Jeżeli pana zapewniam, że nic złego panu nie uczynię, to już mu wystarczyć powinno.
— No, dobrze! Będzie najlepiej, jeżeli mię puścicie natychmiast.
— Tak otwarcie ze względu na tamtych ludzi i na Gomarrę postępować nie możemy. Rozluźnię panu