Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   55   —

że nic pan nie zyskasz na wykrętach i kłamstwie; przeciwnie, szczerość mogłaby panu wiele pomóc.
Sendador spojrzał na nas badawczo, poczem zapytał:
— Od tamtych nie spodziewam się niczego dobrego... Co do was jednak sądzę, że bylibyście zdolni udzielić mi swojej pomocy.
— Owszem, ale musisz się pan przyznać.
— I co wam z tego przyznania się przyjdzie?
— Bardzo wiele, bo mógłbyś pan przez to pozyskać nasze zaufanie.
— Cóż mi pomoże wasze zaufanie?
— Przecie wiadomo panu, że przybyliśmy umyślnie tutaj, aby pana odszukać.
— We wrogich zamiarach... Dziękuję.
— Bynajmniej. Ja sam, spotkawszy tego cudzoziemca w Montevideo, prosiłem go, by mi dopomógł do odszukania skarbów.
— Czyż on rozumie się na rysunkach?
— Owszem, może nawet potrafi odcyfrować kipus.
— Jakie kipus? Skąd pan wiesz o tem?
— Proszę sobie przypomnieć, ale szybko, bo lada chwila powrócą tu pańscy wrogowie. Byliśmy długie lata przyjaciółmi, i obecnie przybyłem tu, jako przyjaciel pański, nie zaś wróg. Chcesz pan być szczerym, czy nie?
— Poco się mam spieszyć? Jestem wprawdzie związany, ale mimo to nie boję się niczego i nikogo.
— Przecie ludzie ci, których pan uwiodłeś, chcą panu odebrać życie...
— Rozmyślą się. Targnięcie się na sendadora to nie byle co, i powtarzam, nie boję się ich wcale. Że jednak ofiarujesz mi pan pomoc, byłbym głupi, gdybym z niej nie skorzystał, tembardziej, że znalazł się wreszcie człowiek, jakiego poszukiwałem przez całe lata. Sądząc z tego, co wiem o nim od Gomeza, człowiek to wcale niezwykły.