Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   52   —

— O jakim mnichu pan mówi?
— O tym, którego pan zamordowałeś, by zdobyć na nim wspomniane przedmioty.
— Do stu piorunów! Znowu morderstwo, o którem nie mam najmniejszego pojęcia!
— Znowu się pan wypierasz?
— Przepraszam, nie jest to wypieranie się, bo nie można przecie wypierać się tego, czego się nie uczyniło. Zaznaczam tu panu jedynie, że się ogromnie mylisz.
— Ba! na nieszczęście swoje, miałeś pan świadka, który starał się mu przeszkodzić w niecnym czynie, ale pan nie zważałeś na to, bo on był zadaleko od miejsca zbrodni.
— Pan mię zadziwia swojemi wiadomościami!
— A pan zaś pogarsza tylko swój los ustawicznem zaprzeczaniem. Na szczęście, poznałeś pan w owym świadku swego przyjaciela i, kierując się ostatnią jeszcze iskierką uczucia w sercu, nie chciałeś go pan zamordować, a tylko wymogłeś na nim pod przysięgą dochowanie o wszystkiem tajemnicy.
— I on tę przysięgę złamał?
— Nie, ale z jego słów i zachowania się domyśliłem się wszystkiego.
— Ach, tak? domyślił się pan i uważasz to za pewność, za dowód przeciw mnie? To bardzo mądrze z pańskiej strony, i możesz być pewny, że dojdziesz w ten sposób do prawdy.
Nie zważając na wykręty sendadora, ciągnąłem dalej:
— Zresztą przyjaciel pański dowiedział się, gdzie należało, że nie powinien był dotrzymywać przysięgi, danej mordercy; przeciwnie, dla spokoju sumienia miał obowiązek wyjawić wszystko na łożu śmierci.
— A więc oświadczył, że zamordowałem duchownego?
— Tak, dodając jeszcze i to, że go obrabowałeś.
— Kłamstwo! wierutne kłamstwo! Ale niech mi