Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   51   —

— Schwytaliście go? — krzyknął przerażony, rzucając się, jak ryba, wyrzucona z wody.
— Tak jest.
— A gdzież są Indyanie?
— No, nareszcie podniosłeś pan przyłbicę. Pytasz o Indyan i przez to przyznajesz się do wszystkiego, co przedtem zaprzeczałeś.
— Do dyabła! Niech pan sobie myśli, co mu się podoba. Jabym rad wiedzieć, gdzie są Indyanie?
— Niech się pan uspokoi. Siedzą oni spokojnie w podziemiach, i mamy ich w tej pułapce. Gomez również znajduje się między nimi.
— I przyznał się do wszystkiego?
— Był więcej otwarty, niż pan, no, i rozsądniejszy, gdyż spostrzegłszy, że kłamstwo na nic się nie przyda, mówił prawdę. Byłby nałożył głową, a tak nietylko jemu, ale i wszystkim Indyanom, którzy tu siedzą, postanowiłem darować życie.
— Taak? To ich pan ułaskawia, a mnie nie? Jestże to sprawiedliwe?
— Owszem, zupełnie sprawiedliwe. Indyanie w gruncie rzeczy maja słuszność, jeżeli bronią swej ziemi. Ale że pan, człowiek rasy białej, sprzysięgasz się przeciw współbraciom, to już jest zbrodnią nie do darowania, i gdybyś pan nie miał żadnej innej winy na sumieniu, tylko tę jedną, wystarczy już ona najzupełniej, aby go ukarać śmiercią.
— Jakież to mają być zbrodnie te inne? — zapytał drwiąco. — Widocznie, wedle pańskiego zdania, jestem największym łotrem na świecie?
— Tak jest w istocie.
— Czy mogę zapytać, co pan wie o tem?
— Możesz pan. Ja natomiast radbym się dowiedzieć, gdzie został pogrzebany stary mnich, któremu pan odebrałeś kipus i rysunki?
Zapytany szarpnął się tak silnie, że, mimo więzów, znalazł się w postawie siedzącej i, patrząc na mnie prawie obłąkanemi oczyma, zapytał: