Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   48   —

ale, niestety, na to niema żadnej rady. Podsłuchano pańską rozmowę z Gomezem.
Drab należał widocznie do najzatwardzialszych grzeszników, wyzutych z jakiejkolwiek uczciwości i sumienia, a przytem zachowywał się aż nadto bezczelnie, szamocąc się i wymyślając. Wreszcie było już tego dosyć, i zabrał głos Pena.
— Słuchajno, bezczelny drabie! Tym, który cię podsłuchał, jestem ja! Jeżeli tedy wypierasz się winy, to zadajesz przez to kłam mnie, co oczywiście jest dla mnie obrazą, której nie zniosę!
— Cóż to pan jesteś za jeden, że śmiesz przemawiać przez „ty“ do sendadora?
— Nazywam się Pena de Cascarillero...
Wyrazy te w pierwszej chwili zatrwożyły sendadora i zaklął:
— Do dyabła! to nie do uwierzenia!
— Możesz nie wierzyć. Sądzę jednak, że poznasz łatwiej tę oto dostojną osobę duchowną — wskazał braciszka.
— Brat Jaguar! — mruknął sendador, spojrzawszy z ukosa na mnicha.
— Tak jest. Człowiek ten nie da sobie w kaszę dmuchać... Wreszcie jeszcze jedną osobę ci przedstawię, której nazwisko również ci nie jest obce. Wspominałeś je nawet przed Gomezem...
Skrępowany zwrócił teraz swój wzrok na mnie i po krótkiej chwili zapytał:
— Cudzoziemiec?
— Tak. On umie zajrzeć do dna duszy, zwłaszcza takim łotrom, jak ty, i nie łudź się, jakobyś mógł podejść go i oszukać w czemkolwiek. Ale, ale! jest tu jeszcze jeden człowiek, który koniecznie chciał cię poznać. Znasz go? — dodał, wskazując Gomarrę.
— Nie mam przyjemności — odrzekł sendador.
— Mniejsza o to. Ale ja przecie muszę rozmówić się z panem — ozwał się Gomarra.
— Proszę zaczekać — wtrąciłem.