Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   46   —

mieli znakomitą zdobycz i spodziewam się, że ocenicie to należycie.
— Owszem, ocenimy, i to zaraz.
Zdanie to wypowiedziałem już własnym głosem, a zagadnięty, nie poznawszy mię jeszcze widocznie, rzekł gniewnie:
— Cóż to znowu za żart, Gomez?
Poczem, wpatrując mi się w twarz, zapytał:
— Któryż to z was?
— To jestem ja, sennor Sabuco!
— Kto taki?
— Nie Indyanin, lecz biały.
W tej chwili Larsen stanął tuż poza nim, gotów na każde moje skinienie.
— Mówić mi natychmiast, z kim mam do czynienia, bo inaczej przebiję...
— Proszę schować nóż — odrzekłem. — Oczekuję pana tutaj w uczciwych zamiarach.
— W jakich zamiarach?
— Przedewszystkiem mam oświadczyć ukłony dla pana od dwudziestu ludzi, wydanych przez niego na śmierć głodową na odludnej wyspie. Ludzie ci znajdują się tutaj i mają zamiar podziękować panu za dobre względem nich zamiary.
— Niechże cię dyabli porwą! — zawarczał sendador, szybkim ruchem wyciągnąwszy nóż z za pasa. — Masz tu nagrodę za tę miłą dla mnie nowinę — wrzasnął i wymierzył cios nożem... w powietrze, gdyż go nagle Larsen chwycił z tyłu w swe objęcia, unosząc do góry.
Sendador ze ściśniętych żylastemi rękom a piersi nie mógł wydać nawet jęku i tylko nogami, jak w konwulsyach, począł rzucać w powietrzu.
— Co mam uczynić z tem padłem? — pytał mię Larsen.
— Zwiążemy go i zaniesiemy do tamtych.
— Poco wiązać? Ja go i bez tego dostawię na miejsce. Z moich objęć nie wydostanie się huncwot, choćby ziemię gryzł.