Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   44   —

bez trudu, powstrzymać ich zapędy i wytłómaczyć, że lepiej będzie, gdy postąpimy z jeńcem łagodnie, niżbyśmy mieli się narażać na zemstę całego szczepu.
— Ba! a co uczynimy z tymi ludźmi, którzy prawie już są w naszem ręku? — zapytał jeden, wskazując w kierunku podziemia.
— Zobaczy pan. Ja uratowałem wam życie i mam teraz prawo do pokierowania wszystkiem tak, jak mi się podoba. Zawrzemy z Indyanami pokój, który przedewszystkiem dla was jest pożądany.
Po krótkiej naradzie zgodzili się na to. Wówczas rozwiązałem Gomeza i rzekłem mu:
— Proszę mię posłuchać i wziąć pod uwagę. Nic się żadnemu z was złego nie stanie, ale pod warunkiem...
Tu Gomez odetchnął głęboko, wyprostował się i zapytał:
— No, no! pod jakim warunkiem?
— Uda się pan zaraz do swoich ludzi. Ilu ich tam jest? — Sześćdziesięciu.
— Powie im pan, że jest nas tutaj trzydziestu, dobrze uzbrojonych, i że wrazie, gdyby ktokolwiek chciał się wydobyć z podziemia bez naszego zezwolenia, zaczniemy strzelać. Jutro rano zaś będziecie mogli oddalić się spokojnie, dokąd się wam spodoba. Ale wprzód musicie zawrzeć pokój z tymi ludźmi, którzy przybyli tu na osiedlenie. Czy powie pan to swoim?
— Powiem, ale wprzód musi pan przyrzec, że dotrzyma słowa.
— Ja nigdy nie kłamię, Gomez! Proszę odejść. A jeżelibym czego potrzebował, to zawołam.
Gomez oddalił się skwapliwie, rad widocznie, że udało mu się tak łatwo wydostać z matni, a niektórzy z owych dwudziestu sarkali jeszcze na moją łagodność, i dopiero brat Hilario uspokoił ich ostatecznie.
Dwu z nas pozostało na straży koło koni, a reszta ulokowała się u wejścia do podziemia, ja zaś ze ster-