Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   43   —

— Więc nie jest pan tu sam?
— Jeżeli rad pan będziesz zobaczyć się z moimi towarzyszami, to uczynię mu tę przyjemność. Ale pozatem nie mam już dla pana żadnych względów, i nie licz pan więcej na naszą przyjaźń.
— Cóżem wam złego uczynił?
— Po pierwsze zbiegłeś pan od nas...
— Musiałem, sennor.
— Musiałeś pan? Z jakiego powodu?
— To moja tajemnica.
— Którą jednak znam doskonale. Powiedziałem przecie panu w Palmar, że postaram się przeszkodzić waszym knowaniom. Zwabiliście podstępnie na wyspę dwudziestu ludzi, by tam zginęli straszną śmiercią, a teraz zamierzacie zabrać do niewoli kobiety i dzieci.
— Cielo! kto to powiedział?
— Pan sam powiedziałeś to do sendadora.
— Nieprawda!
— Proszę nie zaprzeczać, bo wykręty nic panu nie pomogą. Słyszano każde pańskie słowo. Domyślasz się pan zapewne, żeśmy się wybrali natychmiast z Palmar w celu udaremnienia waszych planów. Wspominałeś pan sam zresztą o tem wobec sendadora!
— Jakto? więc i to nawet jest panu wiadome?
— Jak pan widzisz. Oczywiście postaraliśmy się najpierw o wyratowanie owych dwudziestu, co nam się udało tem snadniej, że sendador był o tyle głupi, iż zostawił u brzegu rzeki tratwę... No, i koniec-końców jesteśmy tutaj, aby wam przeszkodzić w projektowanym napadzie na bezbronne kobiety i dzieci.
W tej chwili dały się słyszeć od zbocza góry liczne kroki.
— Otóż doczekałeś się pan — rzekłem. — Idą już moi towarzysze, których pan byłeś ciekawy.
Istotnie byli to moi towarzysze. Dowiedziawszy się, kogo złowiłem, domagali się, by go wychłostać. Zwłaszcza ci, których wydobyliśmy z wyspy, chcieli się w ten sposób zemścić. Udało mi się jednak, choć nie