Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   364   —

sól, a potem opuścić się na dno jeziora; do tego zaś niezbędne są łodzie, liny, nurkowie i wiele innych rzeczy. Teraz wracajmy na górę, gdzie oczekuje na pana ojciec.
Zgodził się na to bez oporu, i podążyliśmy na szczyt skalny. Rozumie się, że nie było już obawy, aby ocalony chciał nam się wymknąć, więc tem samem więzów nie pozwoliłem na niego nakładać.
Gdyśmy przybyli na szczyt skały, Indyanie, którzy byli przez cały czas świadkami m ego pościgu za uciekającym, patrzyli na mnie, jak na jakiegoś wielkiego bohatera. Białym towarzyszom moim impreza ta nie wydawała się tak bohaterską, gdyż wiedzieli, że mniej tu trzeba było odwagi, niż umiejętności w postępowaniu.
Zastaliśmy sendadora, znowuż leżącego na ziemi. Oczy mu błyszczały, nie wiadomo — z radości, czy też z gorączki. Chwycił skwapliwie za rękę swego syna i długo mówił coś do niego, w czem mu nie przeszkadzaliśmy, usuwając się na bok. Teraz bowiem był już dla nas obojętny temat ich rozmowy, aczkolwiek z góry przypuszczałem, że sendador jeszcze więcej wyleje z siebie żółci, boć przecie omal nie byłem przyczyną śmierci jego syna, a powtóre — kipus i rysunki, do których tak ogromną przywiązywał wagę, przepadły bezpowrotnie.
Lecz nietylko on, ale i niektórzy z mego otoczenia mieli kwaśne miny. Widocznie w skrytości serca żywili dotąd nadzieję obfitego udziału w odnaleźć się mającym skarbie, obecnie zaś ją tracili.
Prawdziwe jednak zdumienie ogarnęło mię, gdy sendador wezwał do siebie mnicha, ale już innym zupełnie, pozbawionym dotychczasowej nienawiści głosem.
— Sennores! — rzekł. — Serce moje skruszyło się nareszcie, i to w chwili, gdy widziałem syna, zapadającego w toń jeziora. I aby wam dać dowód, że myślę szczerze, pozwólcie mi opowiedzieć w tej chwili cały przebieg życia, wszystkie moje złe czyny i zbrodnie!