Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/398

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   356   —

ność dowieść wam mej życzliwości. Gdyby jednak nie ta moja dla was życzliwość, położenie wasze nie należałoby do najlepszych.
— Bardzo mię cieszy pańskie dobre dla nas usposobienie. Ale co do owego „nienajlepszego“ położenia naszego, to... wiem, co pan ma na myśli.
— Nie, panie! Nie może pan wiedzieć...
— Proszę posłuchać... Syn sendadora wrócił i wysłał dwóch ludzi naprzód, aby na wszelki wypadek zabezpieczyć się przed nami. Ludzie ci widzieli mnie i nasze konie tam, w dole, więc mogli wywnioskować, żeśmy pokonali sendadora. Dowie się o tem syn sendadora od owych dwóch Indyan i, rozumie się, wytęży wszystkie siły w tym kierunku, by wydostać swego ojca z niewoli. Przypuszczając zaś, że my znajdujemy się tam, na dole, gdzie stoją nasze konie, zechce dostać się tutaj przez wiadomy otwór poniżej, aby napaść na nas tak, jak myśmy to uczynili z wami.
— Jestem pewny, że poweźmie taki plan.
— Wobec tego trzeba natychmiast obsadzić drogę. Sennor Pena, proszę sobie wziąć pięciu Tobasów i przejść przez te krzaki, ażeby...
Zwróciłem się w tym kierunku, aby wskazać ręką Penie, dokąd ma się udać, gdy wtem nagle z pomiędzy krzaków wyskoczył jakiś człowiek, uzbrojony od stóp do głów, a za nim kilkunastu czerwonoskórych. Krótka chwila wystarczyła mu na zoryentowanie się w sytuacyi, — zobaczył bowiem na płaszczyźnie skalnej rozbrojonych Chiriguanosów i związanego sendadora.
— Naprzód na drabów! — krzyknął i rzucił się prosto ku Larsenowi, którego zapewne, sądząc po jego wzroście, uważał za dowódcę, albo, co najmniej, za najniebezpieczniejszego z nas wszystkich.
I jednocześnie wypalił z jednej lufy do Larsena, a z drugiej do Peny. Nie trafiwszy jednak, obrócił flintę w rękach i skoczył w moją stronę ze wzniesioną do góry kolbą. Nie zaszedł jednak daleko. Bo oto znajdujący się przy nim Chiriguanosowie, zamiast biedz