Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/397

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   355   —

— Gdzież to jest!
— O pół dnia drogi w górę.
— Ach, tak? Widocznie tam ukrył swe rysunki. Tylko nie rozumiem, kto ma być ów mściciel, którym mi groził. Czyżby miał jaką zaufaną osobę tutaj? Może wiedzą coś o tem Chiriguanosowie.
Przywołałem naczelnika — i ten mię objaśnił, że istotnie o pół godziny drogi znajduje się skała, którą nazywają Roca de la Ventana, i że sendador wysłał tam... swego syna.
— Ach! — zawołałem zdziwiony, — nie wiedziałem, że sendador ma syna... To ciekawe! Gdzieby oni się byli spotkali? Czy ów syn znajduje się sam w tej okolicy?
— Ma przy sobie moich piętnastu ludzi.
— Aż piętnastu? Widocznie przeoczyłem ślady...
— Być może. Zresztą wogóle natknąłeś się pan na nasze ślady zbyt późno, dopiero trzeciego dnia po oddaleniu się syna sendadora w góry za żywnością.
— Kiedy on miał tutaj wrócić?
— Najpóźniej dziś wieczorem.
— W takim razie musimy się mieć na baczności, zwłaszcza od strony gór, skąd ma się pojawić.
— Przeciwnie — wyjaśniał naczelnik, — należy go się spodziewać właśnie z dołu, bo wprawdzie Roca de la Ventana leży w stronie przeciwnej, ale okolica jest tak niedostępna, że trzeba daleko okrążać ponad jeziorem, aby się tu dostać.
— Teraz już się domyślam, kto byli owi dwaj Indyanie, których widziałem w czasie mojej wyprawy na linie do sendadora. Ukazali się na załomie skalnym i natychmiast znikli. Sądziłem na razie, że są to ci sami, których schwytaliśmy na posterunku i potem puściliśmy.
Naczelnik myślał chwilę, poczem ozwał się nieśmiało:
— Powiedziałem już panu, że życzę sobie zawrzeć z wami przyjaźń, i właśnie obecnie będę miał sposob-