Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/389

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   347   —

pół na sendadora i zawiązałem. Następnie rozciąłem mu kamizelkę na piersi, ażeby płuca uzyskały swobodę, co istotnie pomogło natychmiast i sendador odetchnął głębiej kilka razy, a popatrzywszy na mnie osłupiałem i oczyma, począł krzyczeć tak, że aż mrowie przeszło mię po kościach.
— Cicho! — uspokoiłem go. — Cierpisz pan?
— Straszliwie!
— Wiesz pan, kto jestem?
Nieszczęśliwy wybałuszył raz jeszcze na mnie swe przerażone oczy i po namyśle wykrztusił:
— Charley! — a spojrzawszy w przepaść, wstrząsnął się cały i począł błagać: — Panie, ratuj mię! na wszystko, co święte, zaklinam! Tam, w dole, moja śmierć, moje potępienie i piekło!
— Niech się pan uspokoi i będzie cicho, zupełnie cicho, a spróbuję. Proszę się nie ruszać! Odwiązałem rzemień, którym byłem przymocowany do liny, zarzuciłem go na ramię, ażeby siedzenie w razie potrzeby przyciągnąć do siebie, poczem stąpiłem nogami na lance, na których siedziałem, i — Bogu ducha poleciwszy, skoczyłem w szczelinę skalną.
Była to chwila decydująca. Gdyby się pniak był złamał, poleciałbym w przepaść razem z sendadorem. To też w uszach mi zadzwoniło, zaszumiało i uczułem nagły zawrót głowy. Ażeby go opanować, zebrałem całą siłę woli w tym kierunku, by przezwyciężyć trwogę, a odzyskać najzupełniejszy spokój, i rozejrzałem się w położeniu. Tam, w dole, rozciągało się ciche jezioro, pokryte w znacznej części skorupą zakrzepłej soli. Ponad niem z prawej strony stali dwaj ludzie, Indyanie. Widziałem ich dobrze. Byli to zapewne owi strażnicy, których przed rozprawą puściliśmy na wolność. Ludzie ci zniknęli szybko wśród skał. Pod mojemi stopami chrzęściły odłam ki skalne i usuwał się zwietrzały gruz, ale korzenie drzewka trzymały silnie. Jedną ręką złapałem się skały, drugą chwyciłem sendadora za kołnierz... Jeden gwałtowny wysiłek... jeszcze jeden —