Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   341   —

— Ani się pan waż tknąć go! — wołał Larsen.
— Precz mi z drogi! — brzmiał głos Gomarry. — Mój nóż zatruty! Jeśli wam życie miłe, nie przeszkadzajcie mi! Zepchnę tego łotra w przepaść na miejsce zbrodni... Niech zginie! Wbiegłszy na skałę, spostrzegłem ze zgrozą, że Gomarra jedną ręką ciągnął sendadora nad przepaść, a w drugiej trzymał nóż, broniąc się nim przed tymi, którzy go chcieli powstrzymać. Sendador ryczał, jak wściekły, lecz nie mógł się bronić, bo miał ręce związane.
— Stój, bo strzelam! — krzyknąłem.
Gomarra, posłyszawszy mój głos, odwrócił się do mnie ze słowami:
— Wszystko mi jedno! Morderca musi zginąć!
I chwyciwszy nieszczęśliwego w ramiona, dźwignął go z wysiłkiem, kierując się ku przepaści. Jeszcze krok... jeszcze pół kroku... I gdy Gomarra czepiającego się skały sendadora uderzył kułakiem w pierś i miał rzucić w przepaść, ten owinął mu się nogami o jego nogi — i... krótki, nie do opisania rozpaczliwy okrzyk wydarł się z piersi jednego i drugiego. Obaj runęli w otchłań.
Znajdowałem się w tej strasznej chwili zaledwie o dwa kroki nad przepaścią i, patrząc na tę okropną scenę, dostałem tak silnego zawrotu głowy, że jedynie zawdzięczając gwałtownemu wysiłkowi woli, cofnąłem się wstecz i padłem na ziemię.
Groza wypadku tak podziałała na wszystkich, że nawet nie spostrzegli, co się dzieje ze mną. Żaden nie odważył się zbliżyć do krawędzi skały, a tylko jedni biegali oszołomieni, jak w obłędzie, po skale, niektórzy zaś podążyli percią w dół, by z bezpieczniejszego miejsca zobaczyć, co się stało z nieszczęśliwymi.
Jeden tylko Larsen został spokojnie na miejscu i poruszył się dopiero, by mię wstrzymać, gdy wstałem z zamiarem udania się na krawędź przepaści.
— Sennor! proszę tam nie iść! — krzyknął drżącym głosem.