Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   26   —

— Bo Europejczyk ma zamiar ostrzec przed nami ekspedycyę.
— Dyabliby go wzięli! Czy wie cokolwiek o waszych zamiarach względem białych?
— Owszem, mniej-więcej wie.
— Czy i o tem, że ja jestem z wami w porozumieniu?
— Nie. On właśnie chce pana ostrzec.
— Znakomicie! Niech ostrzega, ale wątpię, czy nadąży na czas.
— Ja się jednak obawiam, że tylkoco go nie widać...
— Do dyabła! Cóż więc robić? Musimy się spieszyć, ile tylko sił. Najlepiej byłoby, żebym wam wydał całą ekspedycyę, a potem mogę się z nim zobaczyć i powiedzieć, żem uciekł szczęśliwie.
— Ba, ale czy damy sobie radę z białymi?
— Naturalnie. Zwabię przedewszystkiem mężczyzn na wspomnianą wyspę, a następnie zabiorę wozy z kobietami, dziećmi, oraz mieniem i zawiozę w miejsce, gdzie stoi krzyż z napisem: „Jezus Chrystus na puszczy“. Tam około północy opadniecie karawanę i zabierzecie ją zupełnie swobodnie. Niech was wówczas ów cudzoziemiec szuka do sądnego dnia. Tak samo nie będzie miał nawet pojęcia, gdzie się podzieli mężczyźni, bo skądby mu nawet na myśl przyszło, że ich wprowadziłem w pułapkę, z której sam dyabeł ich nie wydobędzie... No, ale szkoda nam czasu, Gomezie! Jedź szybko do swoich i spraw się mądrze. Około północy będę z karawaną w pobliżu krzyża!
— Oto wszystko, co słyszałem — kończył Pena. — Indyanin odjechał ze swoją matką, a ja zaczekałem jeszcze chwilę, dopóki się nie oddalił sendador, i wyruszyłem naprzeciw wam.
Podczas tego opowiadania jechaliśmy zgrupowani dokoła Peny, słuchając ciekawych jego nowin. Najbardziej zdziwiony był niemi Monteso, który dotychczas uważał sendadora za człowieka uczciwego.