Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   333   —

nocy byłem zdecydowany sprzątnąć go i w ten sposób uniemożliwić Tobasom zwycięstwo. Bez pana przecie niczegoby nie dokonali.
— Możesz się pan tłomaczyć, jak chcesz i czem chcesz, ale to nie wpłynie na moje postanowienie, i szkoda czasu na dalsze targi. Podda się pan, czy nie?
— Nie!
— W takim razie żałuję pana mocno. Jesteś zgubiony.
— Przeciwnie, panie; jestem pewny swego życia, gdyż uratuje mi je... kipus.
— I to już ostatnie pańskie słowo?
— Ostatnie.
— Więc skończyliśmy. Proszę odejść! Odwróciłem się, a on dodał już poza memi plecami:
— Oświadczam, że będziemy się bronili do ostatniego tchu!
— Owszem, brońcie się!
Wróciłem do towarzyszów, którzy mię wnet zasypali pytaniami, jak się sprawa przedstawia. Zwłaszcza Pena dopytywał mię o szczegóły, które mu opowiedziałem.
Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że zwycięstwo będzie po naszej stronie, a Tobasowie i towarzysze moi aż się rwali do bitki, czekając tylko, aż który z Chiriguanosów naciągnie łuk.
Lecz Chiriguanosowie ani myśleli o walce. Otoczyli wokoło sendadora, i rozpoczęła się żywa z nim rozprawa, poczem przyszedł do nas raz jeszcze parlamentarz z prośbą, bym się rozmówił z głowaczem Chiriguanosów.
Zgodziłem się na rozmowę pod warunkiem, że to już będzie ostatnia, i głowacz niebawem przybył, zapytując jeszcze z daleka:
— Czy sennores koniecznie życzycie sobie mieć sendadora?
— Tak, koniecznie.