Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   334   —

— A co do nas?
— Będziecie mogli pójść, dokąd się wam spodoba, oczywiście, pod warunkiem, że przed odejściem złożycie nam swą broń, którą czasowo zatrzymamy.
— A potem oddacie nam ją?
— Oddamy, ale wówczas, gdy ruszymy stąd z powrotem.
— Dobrze więc, dostawię wam sendadora.
— Ale, rozumie się, żywego.
— Tak, panie. I broń naszą równocześnie złożymy. Sendador chce koniecznie, byśmy się bronili do upadłego, to znaczy, abyśmy się dali powystrzelać. Pomimo jednak, że należymy do jego sprzymierzeńców, nie mogłem się zgodzić na to i wydać na śmierć tylu ludzi. Obrzucił mię za odmowę stekiem obelg, i to wpłynęło ostatecznie na moje postanowienie: wydam wam sendadora. Proszę zaczekać chwilę.
Oddalił się do swoich, a gdy przybył na miejsce, zauważyliśmy wśród nich wielkie poruszenie. Sendador nie chciał się dać związać, wrzeszczał, wygrażał i przeklinał wszystkich. Nic to jednak — rozumie się — nie pomogło, i po niejakimś czasie naczelnik Chiriguanosów z pomocą kilku najsilniejszych swych wojowników przyprowadził go do mnie i rzekł:
— Macie go. Dotrzymałem słowa i nie chcę mieć z nim więcej nic do czynienia. Ludzie moi zgodzili się bez wahania na moje postanowienie, i tuszę sobie, że wy również nie zawiedziecie naszego zaufania.
— Tak, tak! — syknął sendador, pieniąc się ze złości. — Stało się wedle waszego życzenia; macie mię w swej mocy i możecie zrobić ze mną, co wam się żywnie spodoba. Ale... ale... nie łudźcie się, żeście osiągnęli swój cel...
Nie odpowiedziawszy mu nawet na te słowa, zająłem się natychmiast rozbrojeniem Chiriguanosów, którzy zresztą bardzo chętnie złożyli swoje łuki i lance, a naczelnik oddał mi swą strzelbinę. Zabrawszy to wszystko, cofnęliśmy się na górę, gdzie były nasze