Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   327   —

nie ufa, to proszę, idź pan sam rozmówić się z sendadorem, a ja chętnie tu zostanę.
— Do dyabła! — odburknął, — nie mam wcale ku temu ochoty, i niech już pan idzie sam, skoro panu tak pilno.
I nie było czasu na dalszą dysputę, bo właśnie w tej chwili ukazał się naprzeciw sendador.
Nie zdołam opisać uczucia, jakie mną ogarnęło na widok tego zbrodniarza. Rękę prawą miał przewiązaną; na twarzy widoczny był smutek i przygnębienie. I żal mi było, że ten wysoce uzdolniony, odważny i twardy człowiek puścił się na tak złe drogi. Do jakichże mógł dojść zaszczytów i godności w tym kraju przy takich niepospolitych zaletach! W tej chwili stał przede mną z oczyma spuszczonemi w ziemię, jak mocarz pokonany, budząc takie dla siebie uczucie litości, że omal nie zdecydowałem się puścić go na wolność, byle tylko przyrzekł szczerą poprawę.
— A więc znowu się widzimy — rzekł głosem zdławionym, siląc się jednak na uśmiech. — Okoliczności są znowu te same. Ale czy rozejdziemy się teraz tak szybko i tak gładko, jak wówczas?
— O, za pozwoleniem! Okoliczności zmieniły się zupełnie. Za naszem ostatniem widzeniem się byłem ja w pańskiej mocy; teraz zaś przyszła kolej na pana.
— No, jeszcze nie ze wszystkiem.
— Więc pam łudzisz się jeszcze? Proszę spojrzeć wokoło. Przecie jesteście ze wszystkich stron osaczeni.
— To nie przeszkadza, abyśmy się bronili do ostatniego tchnienia...
— Ba! ale kto, kto z wami będzie walczył? Chiriguanosowie? Jaki mieliby w tem cel? Toż niezawodnie już zauważyłeś, że im się nie chce nastawiać swych karków, że radziby za wszelką cenę uniknąć niepotrzebnych strat i zawrzeć z nami pokój, tembardziej, że przyrzekłem im uroczyście zezwolić im odejść bez przeszkody, dokąd im się spodoba, byle tylko wydali mi... pańską osobę...