jacielowi. Z dołu przeciwnicy nasi poczęli do nich wołać, ale słowa ginęły w odległości. Odpowiedziano też im coś z góry.
Tymczasem ja z towarzyszami zbliżyliśmy się do podnóża góry, na której byli Tobasowie, o tyle, że mogli nas tam słyszeć doskonale, i Pena krzyknął co sił, aby nie przepuścili nieprzyjaciela.
Chiriguanosowie wobec takich okoliczności uznali wreszcie, że niema już dla nich wyjścia, i wysłali do nas raz jeszcze swego parlamentarza, który mi oznajmił:
— Sendador chce mówić z panem.
— Niech przyjdzie — odrzekłem.
— O, nie! pan musi przyjść do nas.
— Ani myślę, mój przyjacielu.
— Sendador zaręcza, że nic się panu złego nie stanie.
— No, no, nie taki ja naiwny, jak on sprytny. Chciałby mię dostać w ręce, jako zakładnika, i tem łatwiej okupić sobie wolność. Znam się ja na tego rodzaju wybiegach i, już raz oszukany przez niego, ufać mu więcej nie mogę. Jeżeli jednak ma istotnie coś do powiedzenia, to niech przyjdzie, a zapewniam słowem, że go nie zatrzymam, i będzie mógł po rozmowie wrócić do was.
— Powiem mu to — rzekł wysłaniec, a odszedłszy, po krótkim czasie przybył raz jeszcze umówić się co do miejsca spotkania.
Mianowicie, sendador proponował, abyśmy się spotkali w połowie oddalenia między stronami wojującemi i nie mieli przy sobie żadnej broni. Zgodziłem się na to i odrazu poszedłem za wysłańcem, co moim towarzyszom trochę się nie podobało, gdyż nie spytałem ich wcale o radę. Pena zaś wołał za mną:
— Niechno pan zaczeka! mam się o coś zapytać.
— Potem będzie czas na to — odrzekłem.
— Nie, panie. Musimy wiedzieć, co pan uczynić zamierza.
— Opowiem to wam wróciwszy... A jeżeli mi pan
Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/364
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
— 326 —