Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   322   —

— Tak właśnie zaleciłem im postąpić w razie, gdyby nieprzyjaciel usiłował przedostać się w górę.
— Teraz zaś nadciągnie wprost na nas, i nie będzie można uniknąć rozlewu krwi.
— Postaram się oszczędzić ich. Ale sendadora, którego dotychczas ochraniałem, muszę teraz postrzelić, choćby dla postrachu Chiriguanosów, by się tem skwapliwiej poddali.
Strzały Tobasów nie umilkły, i wrzaski po stronie nieprzyjacielskiej wzmagały się coraz bardziej.
Gdy wreszcie towarzysze moi, wysunąwszy się naprzód, stanęli na przełomie skały, zasypano ich chmarą strzał, więc cofnęli się natychmiast, a Pena, wyciągając z nogi kawałek ostrego drewna, mruczał:
— A co? nie mówiłem? Niech Bóg broni choćby zadrasnąć czerwonego, ale po naszej stronie krew niech płynie...
— Biednyś pan... — odrzekłem z ironią, wiedząc, że strzały Chiriguanosów nie były zatrute. — Straszliwa rana!... jak od szpilki... Zresztą pan sam sobie ją zawdzięczasz, bo pchasz się naprzód bez mego rozkazu...
— A tak! Ciekaw jestem, jak to pan zamierzasz pokonać drabów, nie atakując ich wcale. Sami chyba upadną panu do nóg...
— Przekonasz się pan zaraz, jak to będzie — odrzekłem.
I dałem znak Larsenowi, by mi pomógł leżący w pobliżu głaz wytoczyć na wzgórek, a położywszy się za nim, począłem rozglądać się najbezpieczniej w sytuacyi.
Chiriguanosowie, ubryci popod ścianą skalną, z łukami naciągniętymi i skierowanymi w naszą stronę, czekali tylko, aż się ponownie wysuniemy na strzał. Sendador zaś stał opodal i rozprawiał żywo z jednym z Indyan, gestykulując rękoma, jakby się z nim o coś kłócił. Nietrudno było zresztą odgadnąć, o co mu chodziło. Oto wśród Chiriguanosów znalazło się kilku rannych, a nawet dwu zabitych, i widocznie czerwonoskó-