Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   315   —

kie nieszczęście ze strony wrogich Chiriguanosów, o których obecności tamże nic nie wiedzieli.
Oddział Tobasów był dobrze zaopatrzony w żywność, i okoliczność ta nie mogła być dla nas obojętna.
Po przyłączeniu się ich do naszej ekspedycyi ruszyliśmy w dalszą drogę. Ja z Peną pojechaliśmy przodem, mając za sobą oddział w dość znacznej odległości.
W pół może godziny po wyruszeniu usłyszeliśmy nagle w pobliżu głośną rozmowę. Cofnęliśmy się szybko za najbliższy zakręt i tu kazałem całemu oddziałowi skryć się poza skały.
Po niejakim czasie ukazali się przed nami na koniach dwaj Chiriguanosowie, którzy, nie obawiając się widać niczego, prowadzili ze sobą swobodną rozmowę.
— Co robić? — zapytał mię Pena. — Jeśli nas spostrzegą, to niezawodnie cofną się i zawiadomią sendadora o naszej tu obecności.
— Osaczymy ich tutaj — odrzekłem, — gdy się znajdą koło nas, i zapobiegniemy temu.
To rzekłszy, wydałem rozkaz, aby moi Indyanie rozstawili się w odpowiednich miejscach i na dany znak puścili się naprzeciw obcych w pełnym galopie z dwu stron.
Plan był bardzo prosty i łatwy do wykonania, to też udał się całkowicie, jak przewidziałem z góry. Obaj jeźdźcy znaleźli się nagle zamknięci, jak ptak w zatrzasku, i po odpowiedniem przemówieniu do nich Aymary poddali się bez oporu.
— No — ozwałem się do Peny, — jeżeli wszyscy Chiriguanosowie są tak głupi i trwożliwi, jak ci, których mamy w ręku, to wcale nie zazdroszczę sendadorowi.
Ujęci przez nas Indyanie rzeczywiście robili wrażenie ludzi nierozwiniętych umysłowo i tchórzów.
Bez przeszkód dotarliśmy w pół godziny do miejsca, gdzie zaczynała się rozległa dolina, z prawej strony i nawprost sięgająca aż do horyzontu, na którym rysowały się olbrzymie szczyty Andów. Na lewo ciągnęła