Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/350

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   314   —

ogryzały kolczaste, marne rośliny, jakie tu w niewielkiej ilości rosły.
Wypadało nam jechać w kierunku jak najprostszym, i kiedy rozejrzałem się, którędy byłoby najwygodniej, spostrzegłem wązką ścieżkę, prowadzącą na prawo w góry. Właśnie miałem zapytać Aymarę, dokąd ona prowadzi, gdy spostrzegłem na zakręcie jakiegoś jeźdźca, który na nasz widok cofnął się szybko pomiędzy skały.
Oczywiście zwróciłem baczną uwagę w tę stronę i niebawem spostrzegłem, że z poza skały wysunęły się ostrożnie dwie głowy. Widzieć je mogłem przez lornetkę bardzo dokładnie.
— Ktoby to mógł być? — spytałem machinalnie, a na to dowódca moich Tobasów odrzekł mi skwapliwie:
— To z pewnością są Tobasowie, a wnoszę to z kierunku ich drogi; widziałem ich idących od prawej strony. Chiriguanosowie mieszkają po stronie zupełnie przeciwnej. Pójdę rozmówić się z nimi.
— Ba, a jeśli to nie są Tobasowie? — ostrzegłem Indyanina.
— Nic mi się nie stanie. W razie potrzeby krzyknę na was, a przybiegniecie mi z pomocą.
Dwie głowy sterczały ciągle jeszcze z za krawędzi skały, i dopiero, gdy wysłannik nasz znacznie się do nich przybliżył, dwaj Indyanie wyszli ze swego ukrycia naprzeciw niemu i poczęli z nim rozmawiać.
— To nasi! — zawołał jeden z Tobasów. — Znakomicie! Przyłączą się do nas, i wszystko będzie dobrze.
I nie mylił się. Nasz wysłannik udał się za dwoma nieznajomymi w głąb gór, a niebawem spostrzegliśmy go zdaleka, wracającego na czele całego szeregu jeźdźców. Na widok ich nasi czerwoni omal nie oszaleli z radości.
Dowódca oddziału zgodził się chętnie udzielić nam swej pomocy po pierwsze dlatego, że działamy dla dobra jego szczepu, a powtóre z wdzięczności, bo gdyby nie my, mogłoby ich było spotkać nad jeziorem wiel-