Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/349

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   313   —

— Przygotuj pan rzemienie — szepnąłem do Larsena — i weźmiemy się do roboty. Ja chwycę tego z lewej, a pan z prawej strony. Baczność tedy! zaczynamy!
Zadanie nie było trudne. Zawinąwszy w koc wystającą głowę śpiącego Indyanina, związałem go następnie rzemieniem, jak snop zboża, a toż samo uczynił Larsen z drugim. Napadnięci parskali, ryczeli, ale głosy ich były zupełnie stłumione. Również i usiłowania ich, by się uwolnić, spełzły na niczem.
Załatwiwszy się z drabami, gwizdnąłem na palcach, dając znać towarzyszom, by się zbliżyli, i po upływie kwadransa czasu byli już wszyscy na miejscu.
Zatrzymaliśmy się tu oczywiście do dnia, aby odpocząć, a gdy świtać zaczęło, rozwinęliśmy jeńców z ich koców. Rozumie się, przygnębieni niespodzianką, jaka ich spotkała, poczęli wypytywać Aymarę, kto jesteśmy i skąd znaleźliśmy się tutaj. Oczywiście nie rozumiałem z tego ani słowa, ale z min ich, pełnych rezygnacyi, wywnioskowałem, że poddają się spokojnie losowi. Widocznie zrozumieli, że na nic nie przyda się opór, co zresztą było zupełnie naturalne.
Nie spodziewając się wydobyć od Rich nic więcej ponad to, co już nam było wiadome od Aymary, zostawiłem ich w spokoju, nie zapytując o nic.
Z płaskowyżu, na którym się znaleźliśmy, roztaczał się rozległy widok na dalekie okolice. Aymara wskazał nam w tyle za nami dwie skaliste wyżyny, wśród których przedzieraliśmy się wąwozami i zboczami w ciągu nocy. Gdybyśmy tamtędy chcieli się tu dostać za dnia, byłyby nas z pewnością zobaczyły straże sendadora.
Dwaj pojmani strażnicy mieli przy sobie łuki i strzały, ale nie zatrute, o czem można się było przekonać z zacięć.
Wyruszywszy dalej, natrafiliśmy wnet u stóp góry na niedużą polankę, gdzie pasły się dwa konie, pozostawione tu przez strażników; zgłodniałe zwierzęta