Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/348

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   312   —

na płaszczyznę, pokrytą wielkimi skalnymi głazami. Tu właśnie, na owej płaszczyźnie, ukryła się straż. Dostanie się tam bez zwrócenia uwagi wedety było bardzo utrudnione ze względu na to, że gruby żwir i kamienie, nagromadzone na zboczu góry, staczając się z niej przy każdem naszem stąpnięciu, czyniłyby łoskot i obudziły czujność strażników. Miałem jednak nadzieję zbliżyć się ku nim krawędzią skalną, ale tu znów lada powinięcie się nogi lub źle obliczony krok groziły runięciem w przepaść.
Pomimo niebezpieczeństwa, towarzysze moi jeden w drugiego oświadczyli gotowość uczestniczenia w wycieczce. Rozumie się — wszyscy iść ze mną nie mogli i wybrałem za towarzysza jednego tylko Larsena.
Odłożywszy karabiny, a wziąwszy rzemienie, poszliśmy w ciemność, jak w otchłań. Z początku musieliśmy częstokroć szukać przed sobą drogi rękoma. Ale im wyżej teren się wznosił, tem jaśniej się stawało i tem szerszy stawał się nasz widnokrąg. Wreszcie przy świetle gwiazd mogliśmy już wyraźnie rozpoznawać kontury skał na kilka kroków przed sobą, po upływie zaś pół godziny wydostaliśmy się na szczyt płaskowzgórza i spostrzegliśmy wyraźnie się zarysowujące w niedalekiej odległości bloki skalne.
— Teraz musimy poczołgać się na czworakach — szepnąłem do Larsena.
— W którym kierunku? poza bloki?
— Przypuszczam, że nie trzeba będzie iść tak daleko. Czerwonoskórzy leżą zapewne z tej strony i niezawodnie śpią teraz. Bo skądżeby im mogło przyjść do głowy, aby po takich urwiskach i wśród egipskich ciemności mógł ktośkolwiek jechać tędy? Niechże więc pan posuwa się tuż za mną. Jestem pewny, że plan mój uda się w zupełności.
Nie było rzeczą zbyt łatwą czołgać się po ostrym żwirze, ale jakoś dopełzliśmy do miejsca, skąd usłyszeliśmy w pobliżu chrapanie, a po chwili spostrzegliśmy leżących na ziemi dwóch ludzi, owiniętych w koce.