Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   309   —

bo o jakąś godzinę drogi. Do obozu zaś mają ze swego posterunku dwie godziny drogi.
— To znaczy, że sendador miałby godzinę czasu do przygotowania się na nasze przyjęcie. Czy ma on zamiar napaść na nas nad samem jeziorem, czy też pójdzie naprzeciw nam?
— Otóż właśnie, że zamierza pójść przeciw wam, a ukrywszy się wśród skał, napadnie na was z nienacka, tak, żeby ani jeden z was nie uszedł z życiem.
— Tak, ale my nie jesteśmy takimi głupcami, żeby się dać osaczyć znienacka i wymordować.
— On jednak ma nadzieję wydusić was wszystkich... za wyjątkiem jednego, mianowicie za wyjątkiem pana. Chce on pana dostać w swe ręce żywcem... za wszelką cenę.
— Bardzo to piękny zamiar z jego strony, ale co do towarzyszów moich, to oni zapewne tego zamiaru nie pochwalą... Hm! czy nie wiadomo wam, dlaczego mu tak bardzo na mnie zależy?
— No, to się łatwo domyślić — wtrącił Pena. — Potrzebuje on pana do odcyfrowania kipus. Potem zaś, gdy mu już pan wyświadczy tę przysługę, przestanie pan również mieć dla niego wartość i stanie mu się niepotrzebnym, jak i my wszyscy.
— Nie sądź pan jednak, że jabym nawet w takim wypadku dał się mu powodować. Mojem zadaniem względem niego byłoby przedewszystkiem pomścić waszą śmierć...
— Tak źle nie będzie... Mam nadzieję, że sprawa weźmie zupełnie inny obrót. Nie on nam, lecz my jemu dojedziemy końca. Pierwszy swój strzał skieruję do tego łotra.
— Nie pański strzał mu się należy, ale mój — wtrącił żywo Gomarra. — Ja przedewszystkiem mam prawo do życia tego zbrodniarza.
— Przestańcie się targować o skórę na niedźwiedziu — wtrąciłem z uśmiechem — i przyjmijcie do wiadomości, że żadnemu z was niewolno go zabić!