Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   306   —

— Łaski! miłosierdzia!... Powiem wszystko, tylko mię nie zabijajcie.
— No, twoje szczęście, żeś się w ostatniej chwili opamiętał. Gadaj więc...
— Jestem naprawdę Aymara i naprawdę jest nas sześciu. Wybraliśmy się w te strony na chinchillas i przypadkowo spotkaliśmy ludzi, którym wyczerpały się zapasy żywności i którzy wynajęli nas w tym celu, byśmy upolowali dla nich zwierzyny, bo sami nie mają na to czasu.
— Cóż takiego mają oni tutaj do roboty?
— Nic — odrzekł głupkowato.
— No, tak; nic, bo wyczekiwanie nie jest żadną pracą. Ale poco tu przybyli? Siedzą zapewne nad jeziorem w Pampa de Salinas, nieprawdaż?
— Tak, sennor.
— Cóż to są za jedni?
— Zabroniono mi mówić o tem — rzekł i, trwożnie rzuciwszy okiem na grupę naszych Indyan, zaczął znowu dygotać na całem ciele.
— Taak. Ano, trudno. Jeżeli mi nie odpowiesz, będę zmuszony dźgnąć cię w samo serce...
Przerażony Aymara zgiął się wpół i wyjęczał:
— Ci ludzie są ze szczepu Tobas, a mnie pod karą śmierci zabroniono pokazywać się im na oczy... A wy... wy zapewne podążacie do Pampa de Salinas, by okraść sendadora...
— Aha! — zawołałem, śmiejąc się z naiwności biedaka. — Wiem już, w czyjej pozostajecie służbie... Czy sendador mówił wam, że jesteśmy złodziejami?
— Nie wiem ja, czy myślał o was akuratnie, ale... kto wie... chyba się nie mylę... jesteście ci sami, o których mi mówił... Jestem zgubiony, bo wy... bo...
Z przestrachu zapomniał języka w gębie. Istotnie domyślił się, z kim ma do czynienia.
— Sendador was okłamał — ozwałem się. —