Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/341

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   305   —

— Czego panowie chcecie ode mnie? Nie zrobiłem wam przecie nic złego...
— To prawda, że nie wyrządziliście nam dotychczas żadnej szkody. Ale okaże się zaraz, czy mamy was uważać za przyjaciela, czy też za wroga naszego. Do którego szczepu należycie? do Tobasów, czy do Chiriguanosów?
— Jestem Aymara. Żyję z białymi w zgodzie i pokoju.
— Z kim jesteście tutaj?
— Sam.
— Oho! Nie wierzę i zwracam waszą uwagę, że za wykręty i kłamstwo karzemy bardzo surowo — pogroziłem mu.
Biedak na te słowa omal nie upadł przede mną na kolana i zawołał:
— Puśćcie mię! ja wam nic nie zawiniłem... Puśćcie mię!
— Owszem, puścimy was, ale wprzód odpowiedzcie mi bez kłamstwa na moje pytania. Z kim jesteś tutaj?
— Jest nas pięciu Aymarasów.
— Cóż wy tu robicie?
— Polujemy na lamy. Widział pan zresztą, że mam ze sobą zdobycz... tam, nad wodą.
— Nieprawda! Łżesz, bratku! Nikt nie zapuszcza się tak daleko w góry po to tylko, by polować na lamy, bo toby mu się nie opłaciło. Tylko ludzie, którzy w innym celu tu przybywają, muszą na te zwierzęta polować, bo innego pożywienia w tych okolicach niema. Jeżeli zaś aż sześciu was zajmuje się polowaniem, to moglibyście ubić tyle zwierzyny, że wystarczyłoby jej dla stu ludzi. Okłamałeś mię więc już na samym wstępie i będziesz miał za to zapłatę...
To mówiąc, wyjąłem nóż z za pasa i zamierzyłem się tak, jak gdybym go chciał przebić. Rozumie się, ani mi się śniło przelewać krew tego biedaka i szło mi jedynie o wydobycie zeń prawdy. I istotnie manewr mój poskutkował. Indyanin skulił się, jak pies, i począł jęczeć: