Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   295   —

— Niech pan tylko spróbuje dać choćby jeden strzał, a... a...
— No, no! to co będzie?
— Dam znak strażnikom, aby pozabijali wszystkich znajdujących się w naszem ręku jeńców waszych.
— Słyszy pan? — wtrąciłem do Desierta po angielsku. — Z jaką to pewnością siebie grozi nam ten drab, sądząc, że ma jeszcze jeńców w swej mocy. Coby to było, gdybym ich był nie wyzwolił zawczasu?
— Istotnie — mruknął stary. — Ale możebyśmy wyprowadzili z błędu tego zuchwalca? Jak pan uważa?
— Dobrze — odrzekłem i zwróciłem się do parlamentarza: — A więc powiadasz, że macie jeszcze białych jeńców na wyspie? Chodźże ze mną kawałek, a coś ci pokażę.
Parlamentarz rad-nierad poszedł za mną ku lasowi, gdzie mu pokazałem trzech związanych strażników i rzekłem:
— No! w jakiż to sposób wystrzelacie jeńców, skoro oni wszyscy są w naszych rękach? a nietylko oni, bo nawet i ich strażnicy?
Nie odrzekł na to ani słowa, a gdyśmy wrócili na miejsce i Desierto zagroził w razie niepoddania się spaleniem wsi i wystrzelaniem jej mieszkańców, mruknął:
— Tak nieludzkimi nie będziecie, panowie! To się nie godzi!
— O! proszę! Spotka was tylko zasłużona kara za dotychczasowe zbrodnie i rabunki... nic więcej. Idź więc do wsi i powiedz swoim, żeby się poddali, a może chociaż życie im darujemy! Czekam pół godziny na odpowiedź.
Przygnębiony do reszty parlamentarz oddalił się do wsi, gdzie zaraz obskoczyli go wszyscy mieszkańcy wsi i, zbici w gromadę, długo naradzali się, co czynić im wypada. Wreszcie czerwonoskóry parlamentarz przybył raz jeszcze do naszych stanowisk z zapytaniem o warunki kapitulacyi.
— Warunki są bardzo łatwe — zadecydował De-