Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   294   —

— Sendador to uczynił, i jego czepiajcie się, nie nas.
— Aha! chciałbyś... A gdzie są wasi wojownicy?
— Na polowaniu.
— Kiedy wrócą?
— Już dzisiaj, i miejcie się na baczności, bo gdy nadejdą, a zastaną was tutaj, źle będzie z wami.
— Tak twierdzisz? No, to muszę cię objaśnić, że ziomkowie twoi nie poszli na polowanie i nie wrócą tu dzisiaj, a może nawet nigdy nie wrócą... Pobiłem ich i zabrałem do niewoli; w tej chwili siedzą u mnie w podziemiach.
Na te słowa parlamentarz stropił się jeszcze bardziej i zapytał:
— A któż pan jesteś?
— Jestem Desierto.
— A! — krzyknął Mbocovis mimowolnie.
— Tak, i niema dla was innej rady, jak tylko poddać się, gdyż inaczej wystrzelamy was wszystkich, a wieś obrócimy w perzynę.
Drab poczerniał z trwogi, i długo słowa przemówić nie mógł. Wreszcie wykrztusił:
— Nie wierzę, żeby to było prawdą. Pan nie jesteś Desiertem, gdyż ten wziąłby na wyprawę więcej ludzi.
— Poco? Dowiedziałem się od Yerny i Venenosa, ilu was jest tutaj, i odpowiednio do tego wziąłem z sobą na wyprawę tylu ludzi, ilu potrzeba, aby was wygnieść do jednego.
— Jakto? Yerno i Venenoso są u was?
— Tak, kochanku, są u nas i leżą w lochach powiązani, jak barany. Wobec tego nie licz na ich pomoc, bo się jej nie doczekasz.
Indyanin, jeszcze bardziej przygnębiony tą wiadomością, przez chwilę milczał, poczem ozwał się ponuro:
— Gdyby nawet było to prawdą, co pan mówi, nie poddamy się.
— Ha! skoro tak, to każę natychmiast przypuścić atak do wsi.