Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/325

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   293   —

czynić: przypuścić atak do wsi, czy też wysłać parlamentarza, oblężeni wyprzedzili nas pod tym względem. Ze wsi wyszła ku nam grupka ludzi, niosąc zatknięty na długim patyku kawałek białego płótna. W połowie drogi grupka ta zatrzymała się, nie wiedząc, czy jejeśmy skłonni do układów, czy też będziemy strzelali, a gdy daliśmy im odpowiednie, zachęcające znaki, ów człowiek z płótnem na tyczce przybył śpiesznie do nas, okazując pewność siebie i nieustraszoną odwagę.
Larsen na widok jego szepnął do mnie po angielsku:
— Niech się pan nie wysila na zbytnią grzeczność przed tym drabem, bo to nicpoń skończony. On właśnie domagał się najbardziej natarczywie, aby nas wymordowano.
Czerwonoskóry, zobaczywszy Larsena, stropił się nagle, bo oczywiście nie spodziewał się znaleźć tu człowieka, który do niedawna był jeńcem Mbocovisów. Z dalszego jednak zachowania się jego można było wywnioskować, że nie wierzył w możliwość ucieczki wszystkich jeńców; zresztą, nie spostrzegłszy ich pomiędzy nami, sądził niezawodnie, że tylko ten jeden umknął.
— Coście za jedni? — zapytał butnie Desierta. — Jakiem prawem śmiecie napadać spokojnych ludzi? My przecie żyjemy w zgodzie z innymi szczepami!
— Kłamiesz — odrzekł stary. — Jesteście śmiertelnymi wrogami Desierta.
— Nie znam go nawet i wiem tylko, że mieszka daleko stąd, u Tobasów, naszych przyjaciół.
— Przeciw którym poszli wasi wojownicy w zamiarach rabunku. Ładna przyjaźń!... Nieprawdaż? A ponadto napadacie na białych, zabierając ich w niewolę!
— To oni na nas napadli, nie my na nich. Zresztą wypuścimy ich za okupem.
— No, no! niech ci się nie zdaje, że wierzymy w twoje kłamstwa. Wiemy dobrze, iż napadliście na białych, a obrabowawszy, wzięliście ich do niewoli.