Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   289   —

— Jest tutaj? i dopiero teraz mówisz mi sennor o tem? Gdzie on? Proszę mię zaprowadzić...
— Powoli, przyjacielu! nie tak gwałtownie! Zobaczysz go pan wkrótce. Nie mogę przecie włóczyć was po lesie w tak ciemną noc. Naszem zadaniem jest osaczyć wieś, a że już północ minęła, należy pobudzić w obozie wojowników i przyprowadzić ich tutaj. Tylko nie przelęknijcie się, gdy ich zobaczycie. Pójdę zaraz po nich. Ogień trzeba zgasić i uważać dobrze, aby ci trzej czerwonoskórzy nie umknęli nam, albo nie krzyczeli.
Oddaliłem się w głąb lasu, postępując po omacku z wyciągniętemi naprzód rękoma. Nie było to takie łatwe, jakby się zdawać mogło, a jednak sztuka udała mi się dzięki temu, że mój gniadosz parsknął kilka razy, przeczuwając instynktownie moją obecność, i w ten sposób ułatwił mi odszukanie miejsca, na którem przedtem leżałem. Chwilę tylko tu odpocząwszy, udałem, że wstaję, i przywołałem Indyan, stojących na straży, z których jeden umiał trochę po hiszpańsku.
— Czas wstawać — rzekłem. — Obudźcie Desierta.
Niebawem wszyscy byli na nogach, i nie zwlekając wyruszyliśmy. Rozumie się, że ciemności ogromnie utrudniały nam drogę i konie musieliśmy prowadzić, sami idąc pieszo. Ja i Desierto podążaliśmy przodem, powoli, krok za krokiem, by nie uderzyć głową o pień drzewa, lub nie wpaść w jaki rów — i upłynęło sporo czasu, nim znaleźliśmy się na skraju lasu.
Wąziutki sierp księżyca wysunął się był właśnie z poza wierzchołków drzew na niebo i oświetlił widnokrąg o tyle, że można było rozeznać w głównych zarysach poszczególne pnie i krzaki, a dalej otwarty camp.
Nagle Desierto zatrzymał się i szepnął do mnie zaniepokojony:
— Zdaje mi się, że tam są jacyś ludzie.
— Gdzie? — zapytałem, udając zdziwienie. — Ach, istotnie. Coby to za jedni być mogli?
— Ale nie Indyanie, bo mają na sobie ubrania. Możebyśmy podeszli bliżej i podsłuchali?