Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   20   —

nazajutrz wczesnym rankiem w nadziei rychłego dopędzenia osadników, gdyż i oni, jak przypuszczałem, również odpoczywać musieli, więc nie mogli zbytnio oddalić się od nas. Mijały jednak godziny, a na stepie ani śladu obozu nie dostrzegliśmy.
To również nastręczało mi różne domysły. Przedtem były dwa obozowiska w niedalekich od siebie odstępach, a potem jazda przez całą noc... Widocznie stało się coś ważnego, — co jednak, nie mogłem odgadnąć.
Nagle po niejakimś czasie zamajaczyła przed nami w oddali jakaś postać, zbliżając się do nas galopem na koniu. Na pewnej odległości jeździec zatrzymał się i, zdjąwszy z głowy kapelusz o szerokich krysach, zawołał głośno:
— Hehej! sennores! Czy jedziecie z Palmar?
— Tak, z Palmar. A czego pan sobie życzy? — zapytał brat Hilario.
— Chwała Bogu, że was spotkałem. Możę jeszcze będzie ratunek.
— Dla kogo?
— Dla...
Tu spojrzał na mnie, i dalsze słowa zamarły mu na ustach.
Ubrany był, jak gaucho, a twarz jego pokryta była tak gęstym zarostem, że ledwie nos było mu widać.
— Cobrido! — zawołał, — czy to możliwe? Pan tutaj?
— Tak, ja! — odparłem. — Znasz mię pan?
— Ależ doskonale! Tylko pan nie może mię poznać, bo... bo... zapuściłem brodę...
— Głos pański słyszałem kiedyś...
— Przypomina pan sobie? Chciałem właśnie wracać do domu, aby przybyć na czas i żeby pan nie oczekiwał mię zbytecznie...
— Ach, wiem już... Mam przyjemność z sennorem Peną?