Strona:Karol May - W Kordylierach.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   19   —

— To ekspedycya — zauważył Gomarra. — Niewiadomo jednak, kiedy tu była.
— Przedwczoraj — odrzekłem, wnosząc to z wielu znaków.
— W takim razie dziwię się, że zwierzęta nie popadały im ze znużenia.
— To niczego nie dowodzi; wszak teren był dla nich dosyć dogodny... Wczoraj rano ruszyli w dalszą drogę.
— Kiedyż tu byli owi dwaj jeźdźcy? — Przed południem, a więc bardzo niedawno, bo w tej chwili właśnie mamy południe. Zatem jeźdźcy ci znajdują się przed nami zaledwie o parę godzin drogi.
— Dogonimy ich?
— O, nie! Wszak konie nasze ledwie się już wloką. Ja jedynie mógłbym na swoim gniadoszu jechać jeszcze z kilkanaście mil i dopędziłbym ich około wieczora.
— O, nie puścimy pana — rzekł Gomarra, — bo już teraz znajdujemy się na obszarze, należącym do szczepu Aripones.
Wszelkie moje perswazye, że mi się nic złego stać nie może, były daremne. Towarzysze nie puścili mię, i rad-nierad musiałem zaniechać zamiaru.
Jechaliśmy śladami wozów i już po kilku godzinach spostrzegliśmy, że grono osadników znowu odpoczywało, co dawało wiele do myślenia.
Objechałem opuszczone obozowisko i odkryłem ślady jednego człowieka, który kręcił się wokoło. To mię zastanowiło. Należał on niezawodnie do ekspedycyi, bo ślady jego wychodziły z obozu i tam też wracały. Człowiek ten jakby szukał czegoś z dala od swoich.
Wywnioskowałem dalej, że dziś rano karawana ruszyła w dalszą drogę, wlokąc się z trudnością, jak wynikało ze śladów.
Musiałem wreszcie zaprzestać poszukiwań, gdyż noc zapadła, zachęcając nas do spoczynku.
Po przenocowaniu na otwartym stepie pojechaliśmy